Skrzydła z tiulu - dzieciństwo (także przesieckie) Mai Ostaszewskiej




Skrzydła z tiulu

Źródło:www.e-teatr.pl

- Rodzice widzieli, że mam silną wewnętrzną potrzebę wolności i niezależności. Kiedy zaczęłam dorastać, pojawiły się obawy, czy jej nie nadużyję. Mój młodzieńczy bunt został skanalizowany w aktorstwie. Tam uruchamiam swoje demony - mówi MAJA OSTASZEWSKA, aktorka TR Warszawa.

Opowieści MAI OSTASZEWSKIEJ

Postanowiłam "zinwentaryzować" nasze dzieciństwo. Pretekstem do tego był pewien drobny epizod domowy. Pewnego dnia napomknęłam w rozmowie z dziećmi, że w pierwszych latach szkoły podstawowej pisałam stalówką maczaną w kałamarzu. Gdybym powiedziała, że pisaliśmy gęsimi piórami, nie wzbudziłoby to większego zdumienia. Dzieci patrzyły na mnie z politowaniem. Uświadomiłam sobie, jak niewiele wiedzą o moim, nie tak odległym przecież dzieciństwie. I jak bardzo różnią się nasze dziecięce doświadczenia.

Kiedy byłam mała, moje dzieciństwo wydawało mi się zupełnie typowe. Z upływem czasu, kiedy miałam już okazję porównać nasz dom z innymi - konserwatywnymi, tradycyjnymi - zaczęłam zauważać, że jest odmienny. Myślałam - fajniejszy.

Zabawy, zabawki

Nasze dziecinne pokoje były naprawdę nasze - rodzice nie wtrącali się do ich wyglądu i wystroju. Inicjowali natomiast wspaniałe zabawy, do dzisiaj wspominamy je z rozrzewnieniem. Kiedy bawiliśmy się w obóz Indian, w naszych pokojach stanęły indiańskie tipi z podwieszanych pod sufitem zasłon.

Tato kupił nam wielki stół stolarski, który posłużył za rekwizyt do zabawy w wyimaginowaną podróż dookoła świata. Stół był okrętem, nasza załoga spała w śpiworach pod stołem. Mama dostarczała kosze z prowiantem, jedliśmy "na pokładzie".

Rodzice opowiadali nam masę bajek. Niekiedy byliśmy ich głównymi bohaterami - te lubiliśmy najbardziej.

Z podróży ojciec przywoził prezenty. Raz na jakiś czas robiliśmy porządki w zabawkach, a wtedy tata kolejno podnosił każdą z nich i pytał: "Kto będzie za nią odpowiedzialny?". Ten, kto brał na siebie obowiązek opieki, musiał dbać ojej stan. Zabawki bez opiekuna trafiały do innych dzieci.

Rodzeństwo

Była nas czwórka: trzy siostry i brat. Z reguły rządziła najstarsza Tania - na niej spoczywał niechciany obowiązek opieki nad nami. Bardzo mi imponowała: śliczna, jasnowłosa, bardzo kobieca. Najlepiej śpiewała Matylda (w naszym domu dużo się śpiewało). Kuba był bardzo sprawny fizycznie i niewiarygodnie zręczny, czego mu zazdrościłam. Skakał przez strumienie jak zając. Razem ćwiczyliśmy kwarang-do (rodzaj kung-fu). Ja od dziecka bawiłam się w teatr, wymyślałam scenki, reżyserowałam rodzeństwo w swoich przedstawieniach...

Każde z nas miało inną przewagę. Byliśmy prawdziwą mafią - jednym plemieniem. Na co dzień tłukliśmy się bez pardonu, ale ilekroć ktoś chciał skrzywdzić jedno z nas - miał do czynienia z całym klanem.

Wieś

Na trzy i pół roku wynieśliśmy się z Krakowa na wieś. Rodzice wynajęli piętrowy dom w górach - w Przesiece. Piękne miejsce: przyroda, dużo miejsca i stromy ogród za domem do zabaw. Świerki, między nimi hamak. W Przesiece powstał wtedy ośrodek buddyzmu zen, sporo znajomych moich rodziców wynajęło tam domy.

Oprócz uroczystości buddyjskich obchodziliśmy też Wigilię i Wielkanoc - te święta nie miały wymiaru religijnego, tylko kulturowy: była choinka, pisanki... W śmigus-dyngus polewaliśmy się wiadrami - po schodach płynął potok.

Do szkoły w Cieplicach (dzielnicy Jeleniej Góry) dojeżdżałyśmy PKS-em. Dla dzieci z Krakowa, przyzwyczajonych do tego, że do szkoły szło się pieszo, nie było to łatwe. Spotkałam tam fantastycznego opiekuna kółka teatralnego, któremu zawdzięczam moje pierwsze teatralne sukcesy. Występowaliśmy w Zgorzelcu, recytowałam poważne, jak na swój wiek, wiersze. Szkoła cieplicka miała wysoki poziom - po powrocie do Krakowa bez problemu zdałam do liceum. Natomiast moje młodsze rodzeństwo zaliczyło wiejską podstawówkę, co stało się źródłem wielu rodzinnych anegdot. Nauczycielka, której bezlitosna dwójka małych Ostaszewskich wytykała błędy na tablicy, w dosadnym języku dawała wyraz swojej dezaprobacie.


Jedzenie

Gotowała mama. Nie jedliśmy mięsa. Często jestem pytana, czy to ze względów religijnych. Nie, chociaż w japońskim buddyzmie zen wegetarianizm jest jednym z elementów praktyki religijnej. Moi rodzice nie chcieli przyczyniać się do cierpienia zwierząt, stąd ich decyzja.

Dziadkowie nie byli wegetarianami. Podczas pobytów u babci podjadałam rybę i kurczaka - chciałam spróbować, jak smakuje. Moja młodsza siostra nigdy nie tknęła mięsa.

To były czasy, kiedy w Polsce nie było sklepów ze zdrową żywnością, a w knajpach - schabowe. Byliśmy zdani na jedzenie w domu. Mama to lubiła. Do obiadu siadaliśmy zawsze razem. Z każdej podróży z "Osjanem" ojciec przywoził walizki produktów wege. Kuchnia mojej mamy to pyszne, zdrowe jedzenie. Jedliśmy dużo kasz, kotleciki sojowe, warzywa. Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek korzystała z książek kucharskich. Podczas stanu wojennego robiła karmelki domowej roboty i swojską namiastkę czekolady.

Bywało, że lekarze perswadowali rodzicom jarską dietę. Namawianie do jedzenia mięsa zdarzało się na wycieczkach szkolnych. Nie było wówczas łatwo bronić wegetarianizmu.

Inna

Pierwszy raz boleśnie uświadomiono mi, że jestem i n n a, w czwartej (czy może piątej?) klasie podstawówki. Dzieci zrzuciły mnie ze schodów, bo nie chodziłam do kościoła i wyglądałam inaczej. Byłam poturbowana, miałam złamany nos. Pamiętam bunt, odrzucenie... Poczułam, że nikt mnie nie lubi i ja nie lubię nikogo. Rodzice byli bardzo wzburzeni, stanęli za mną murem. Ojciec przyszedł do szkoły i zrobił straszną awanturę - nie dzieciom, tylko nauczycielom, za to, że nie reagowali w porę. W szkole było coś w rodzaju cichego przyzwolenia dorosłych na te dziecięce szykany, akty dyskryminacji.

To były lata warkoczy i stylonowych fartuchów szkolnych. Kiedy przyszłam do szkoły ostrzyżona na jeża, mój ulubiony nauczyciel polskiego przesadził mnie do ostatniej ławki, bo "nie może na mnie patrzeć". Zabolało. Na drwiny ze strony rówieśników byłam przygotowana, ale nie spodziewałam się, że nauczyciele będą im w tym sekundować.

Incydent na schodach i natychmiastowa reakcja moich rodziców dały mi poczucie siły. Zrozumiałam, że jestem pod ich ochroną. Dużo rozmawialiśmy o tym, że mam prawo do odmienności, do swoich poglądów i obyczajów.

Dom

Ojciec grał w "Osjanie" - to była muzyka alternatywna: na poły jazzowa, na poły orientalna - poza komercyjnym nurtem. Kiedy rozmawiam o swoim dzieciństwie, zauważam, że często ludzie wyobrażają sobie, iż wychowałam się w hippisowskiej komunie, a nasze życie było permanentną jazdą bez trzymanki. Nic podobnego. Było kolorowo, hałaśliwie, zabawnie... Ale granice były czytelne.

Pod koniec szkoły podstawowej zaczęłam bywać w domach moich rówieśników. Wtedy zauważyłam, że tam jest inaczej. Choćby stopnie... W rozmowach moich koleżanek, w przededniu wywiadówki, ciągle powracał lęk przed reakcją rodziców, histeryczna obawa, że nie zadowolą ich oceny. Ten strach był tak powszechny, że głupio mi było przyznać, iż mama i ojciec nie oczekiwali od nas, że będziemy prymusami. Oboje do stopni podchodzili ze stoickim spokojem, nie wywierali presji. Przyznawali nam prawo do błędów. Ta pobłażliwość była niepojęta dla koleżanek, więc i ja udawałam, że bardzo boję się reakcji rodziców na gorsze stopnie. W ten sposób mogłam poczuć się Taka-Jak-Inni - potrzeba silnej integracji z rówieśnikami jest w pewnym wieku bardzo mocna. To było przed incydentem ze schodami, kiedy z kolei dojrzałam do potrzeby manifestowania swojej odrębności.

Kary, nagrody

Karano nas spontanicznie - czasami to był szlaban, czasami mama przylała ścierką. Nie do pomyślenia był okrutny rytuał, jaki zdarzał się w innych domach, kiedy dziecko oczekiwało na lanie z opuszczonymi gatkami.

Nagrodą bywały wycieczki, dostawaliśmy też prezenty. W tamtych latach przywieziony z zagranicy piórnik, kolorowe ołówki, banan czy puszka coca-coli to było wydarzenie! Kiedy po raz pierwszy przyniosłam do szkoły walkmana, wszyscy podawali go sobie z rąk do rąk z niedowierzaniem.

Zarobki ojca, jak to w artystycznych zawodach, były nieregularne. Raz dobrze nam się wiodło, innym razem nie było pieniędzy. Nigdy jednak nie czuliśmy się zaniedbani.

Ubrania

Rodzice ubierali nas kolorowo. Mama miała wielki talent plastyczny - umiała zrobić niemal wszystko. Robiła nam cudowne sukienki na drutach, plotła makramowe bransoletki. Dzieci na osiedlu krzyczały za nami "cyganki!". Ojciec przywiózł z Holandii drewniaki z zabudowaną piętą - lubiłam stukot tych chodaków, czułam się w nich silna.

Kiedy nadeszła pora Pierwszej Komunii; bardzo rozpaczałam, że nie mam białej sukienki, jak księżniczka. Mama uszyła mi błękitny strój elfa, obszyty koralikami, ze skrzydełkami z tiulu. Przez tydzień nosiłam ten strój każdego dnia - to zrekompensowało żal za komunijną sukienką.

Pod koniec podstawówki zafascynowałam się kulturą punkową: ostrzygłam włosy najeża, nosiłam obcisłe dżinsy. Spodnie i włosy malowałam plakatówką. Byłam chuda, krótko ostrzyżona - obcy ludzie brali mnie za chłopca.

Nie byłam typem ślicznego aniołka, ale z czasem adoracja chłopaków pomogła mi uporać się z kompleksami. Poza tym miałam fioła na punkcie teatru, ciągle inicjowałam jakieś popisy, przedstawienia - to sprawiło, że znajdowałam się w centrum szkolnych wydarzeń.

Wakacje

Wakacje spędzaliśmy razem. I to pełne półtora-dwa miesiące, nie jakiś smętny tydzień, urwany dla dzieci. Nie zdarzyło się, by rodzice pojechali we dwoje, a my w tym czasie na jakiś obóz czy kolonie. Owszem, raz byłam na obozie zuchowym (bardzo się uparłam), ale okazał się klęską - byłam za mała na te nocne warty, pobudki, próby odwagi.

Dziadek był rzeźbiarzem, a przy tym budował jachty. Mieliśmy żaglówkę na Mazurach, podarowaną przez dziadka, i na niej spędzaliśmy wakacje. Dopływaliśmy do wysp. Ojciec po kryjomu przed nami zakopywał jakąś puszkę z miłymi drobiazgami, zostawiał nam mapę i wskazówki. Byliśmy ekspedycją poszukiwaczy skarbów.

Rano ćwiczyliśmy judo, pady, ćwiczenia, a potem do wody. Pływaliśmy, żeglowaliśmy, to były bardzo aktywne wakacje. Zimą jeździliśmy na narty - do Bukowiny, Małego Cichego.

Kraków

Jeśli miałabym wskazać jakiś charakterystyczny zapach dzieciństwa z naszego domu, to byłby to zapach kadzideł. Wtedy to było rzadkie. Tylko w domach związanych z sangą buddyjską tak pachniało, w innych - nie. Nasze krakowskie mieszkanie (chociaż niemałe) było kolorowe i zagracone. Mama nauczyła nas wszystkich wrażliwości na los zwierząt. W domu zawsze były psy, koty, jakieś znajdy, przygarnięte przez mamę. Raz gołąb, innym razem jeż - mieszkał z nami całą zimę, wiosną wypuściliśmy go do lasu. Tak więc rozgardiasz, domowe zwierzęta, dużo zabawek.

Ja dzieliłam pokój z Tanią, Kuba z Matyldą. Porządek na wysoki połysk nie zdarzał się w naszym domu. Jeden pokój przeznaczony był na zendo - miejsce do medytacji. Tylko tam zawsze panował idealny ład i spokój.

Buddyzm

Rodzice nie narzucali nam praktyki buddyjskiej. Dzielili się z nami własnym światopoglądem. Mieliśmy dziecięce książeczki o Buddzie, ale dzieci nie wciągało się w sprawy, których nie mogły zrozumieć. Buddyzm jest religią doświadczenia - ważne, by samemu podejmować decyzje i świadome wybory. Nie ma jedynie słusznych odpowiedzi, cały czas trzeba sprawdzać to, co na pozór dowiedzione.

W Przesiece był ośrodek buddyjski. W dniu urodzin Buddy odbywała się tam bardzo kolorowa, przepiękna uroczystość - rytuał parzenia herbaty, prezenty dla dzieci. Uczestniczyliśmy w tych świętach, było wiele rodzin z potomstwem. Była nawet dziecięca grupa medytacyjna. Ale w poważnych kursach ses-hin dzieci nie brały udziału - nie były gotowe.

Ilekroć pytaliśmy o praktykę buddyzmu - rodzice odpowiadali. Równocześnie byli otwarci - gdyby któreś z nas zechciało pójść do kościoła czy wybrać inną drogę, z pewnością nie stawaliby na przeszkodzie.

Rodzice

Rodzice byli na nas bardzo skupieni. Nadal mnie to wzrusza. W ich życiowej hierarchii zawsze byliśmy na pierwszym miejscu. Kiedy dorosłam, strasznie tęskniłam za moim dzieciństwem, które wydawało mi się samym spokojem, radością, poczuciem bezpieczeństwa. Kiedy miałam 17-18 lat, nie chciałam stawić czoła problemom ludzi dorosłych. W rodzicach widziałam chodzące ideały - trudno mi było zaakceptować własne porażki. Bardzo ważny był dla mnie moment, w którym dostrzegłam w nich normalnych ludzi, popełniających błędy. Poczucie, że nie jestem od nich gorsza, uwolnienie się od lęku, że nigdy im nie dorównam, dało mi samodzielność i siłę. Było symbolicznym odcięciem pępowiny.

Oboje rodzice mieli bardzo silną potrzebę życia rodzinnego, ale to mama była opoką, na której stanął dom. Decydując się na czworo dzieci, zrezygnowała z własnych zawodowych ambicji. Miała zaledwie 19 lat, kiedy urodziła się Tania. Ojciec sporo koncertował, podróżował z "Osjanem", mama zostawała w domu z naszą czwórką.

Babcia

Byłam z nią bardzo blisko. Tęsknię za nią. W dzieciństwie fascynowały mnie jej fryzury, manicure, buty, szminki, pudry... Babcia była damulką - kompletnym zaprzeczeniem mamy, która była naturalna, nosiła rozpuszczone włosy, długie, patchworkowe suknie i nigdy się nie malowała. Wizyty u babci zaczynały się od wyciągania z szaf ciuchów, apaszek, kosmetyków. Babcia była przy tym dowcipna, miała poczucie humoru... Bardzo mi jej brakuje.

Demony

Byłam szalonym dzieckiem i jako nastolatka dawałam rodzicom popalić. Rodzice widzieli, że mam silną wewnętrzną potrzebę wolności i niezależności. Kiedy zaczęłam dorastać, pojawiły się obawy, czy jej nie nadużyję. Mój młodzieńczy bunt został skanalizowany w aktorstwie. Tam uruchamiam swoje demony. W życiu jestem dużo spokojniejsza.

***

MAJA OSTASZEWSKA (ur. 1972 w Krakowie) jest aktorką teatralną i filmową. Związana z teatrem TR Warszawa (dawniej"Rozmaitości"); ostatnio występuje w spektaklu "Anioły w Ameryce" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego. Jesienią zobaczymy ją w jednej z głównych ról w filmie Andrzeja Wajdy "Post mortem. Opowieść katyńska".ť

"Skrzydła z tiulu" Wysłuchała Joanna Olech Tygodnik Powszechny nr 22/03.06 04-06-2007








<<<<<<< POWRÓT DO STRONY GŁÓWNEJ